Całoroczna opieka nad Cmentarzem Wojennym w Dytiatynie

Całoroczna opieka nad Cmentarzem Wojennym w Dytiatynie i miejscami pamięci na cmentarzu w Bołszowcach

projekt realizowany w ramach Programu Miejsca Pamięci Narodowej za Granicą

“Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego”.

 

Celem projektu jest całoroczna opieka nad ważnym Miejscem Pamięci jakim jest Cmentarz Wojenny w Dytiatynie (Ukraina, obwód iwano-frankiwski). Realizacja projektu przyczynia się do zapewnienia godnego miejsca spoczynku poległym w bitwie pod Dytiatynem żołnierzom polskim oraz zapewnia całoroczną opiekę nad tamtejszym Cmentarzem Wojennym.

Cmentarz w Dytiatynie jest zlokalizowany na dość trudnym obszarze, gdzie nie można wjechać żadnym sprzętem mechanicznym, możliwa jest jedynie praca ręczna. Na miejscu nie ma prądu ani wody, co wymaga każdorazowego dowożenia jej z odległości minimum 16 km.

Konieczne jest całoroczne prowadzenie prac porządkowych takich jak: odchwaszczenie terenu zielonego wewnątrz i na zewnątrz cmentarza łącznie z drogą dojazdową, przygotowanie ziemi pod zasiewy, zasiew traw, stały nadzór nad obiektem i utrzymaniem na nim porządku w zakresie opieki nad trawnikami i roślinnością (co 2 tygodnie), systematyczna pielęgnacja trawnika wewnątrz i na zewnątrz, usuwanie roślin wyrastających na części brukowanej, wywożenie śmieci, odchwaszczanie drogi, a także wykonanie czyszczenia tablic granitowych.

W ramach realizacji projektu zostaną wykonane niezbędne prace naprawcze i zabezpieczające na cmentarzu: przy murkach oraz przy stopniach brukowanych.

W ramach całorocznej opieki, dla upamiętnienia polskich bohaterów na Cmentarzu Wojennym w Dytiatynie oraz na pobliskim cmentarzu w Bołszowcach, w dniu Wszystkich Świętych zostaną złożone kwiaty i zapalone znicze ( w tym na mogiłach powstańców listopadowych na pobliskim cmentarzu parafialnym w Bołszowcach, m.in. na grobie Ezechiela Berzewiczego, stanowiącym ważne Miejsce Pamięci).

 

 

 

Dojazd do Polskiego Cmentarza Wojennego w Dytiatynie

Podróż z przejścia granicznego w Korczowej trwa już prawie dwie i pół godziny. Wiedzie przez dziesiątki wiosek i miasteczek z widocznymi śladami polskiej historii: a to pomnik św. Jana Pawła II przy drodze, a to łaciński napis na kościele, a to znów brzozowy krzyż z biało-czerwoną wstążką na miejscowym cmentarzu. Przez obrzeża Lwowa i kolejne małe miejscowości droga wiedzie w końcu do obwodu iwano-frankiwskiego, czyli dawnego województwa stanisławowskiego. Prowadzi, póki co, po bardzo dobrej jak na ukraińskie warunki drodze, a to tylko dlatego, że jest to trasa pomiędzy miastami obwodowymi, jedna z najważniejszych w tej części kraju. Jednak już niedługo zacznie się prawdziwa przeprawa.

Miasto Bursztyn i położona nieopodal niego potężna elektrownia węglowa przypominają o zbliżaniu się do celu podróży. Dają też do zrozumienia, że trzeba się przygotować na naprawdę trudną jazdę. Po skręcie w lewo obok przejazdu kolejowego, pięć kilometrów za elektrownią, zaczyna się już typowo ukraińska nawierzchnia. Trzeba odtąd jechać slalomem, aby wymijać dziury. Za kawałkiem otwartego pola zaczynają się już Bołszowce – siedziba władz gminy i miejsce o wielkiej historii. Stąd do Dytiatyna jest już „tylko” 17 kilometrów…
Nad niewielką miejscowością góruje Sanktuarium Matki Bożej Bołszowieckiej z XVII wieku. Kiedyś było centrum pielgrzymkowym całej Małopolski Wschodniej. Dziś to prowincjonalna, parafialna świątynia odwiedzana na co dzień przez kilkudziesięciu wiernych – lecz jak pokazuje rzeczywistość innych kościołów w okolicy, to już bardzo dużo. Nawet najlepsi historycy gubią się w liczeniu, ile razy w swej historii bołszowieckie sanktuarium było niszczone, przez Tatarów, Kozaków, Szwedów, Niemców i Rosjan. Ostatni raz stało się to po wypędzeniu Polaków w 1945 roku, po czym przez ponad pięćdziesiąt lat Dom Boży służył za magazyn. Dopiero w 2001 roku przybyli tu franciszkanie i rozpoczęła się odbudowa jednego z najwspanialszych zabytków architektury barokowej na Kresach wschodnich. Reaktywowane są pielgrzymki i rok w rok przybywają tu pątnicy ze Lwowa, Stanisławowa i Tarnopola, jak w dawnych czasach. Kto wie, może nawet niektórzy żołnierze spod Dytiatyna byli tam jako dzieci, zaprowadzeni przez rodziców na odpust u Matki Bożej Bołszowieckiej, nie mogąc jeszcze wiedzieć o tym, że tak niedaleko przyjdzie im stoczyć najważniejszy w ich życiu bój?

Kościół Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny leży trochę z boku; główna droga przecinająca Bołszowce przebiega dwieście metrów dalej, obok rynku, za urzędem pocztowym. Za centrum Bołszowiec droga skręca w prawo, mija szkołę z nowo wybudowaną salą gimnastyczną i tuż za rzeczką Narajówką przed przydrożną kapliczką skręca w lewo. Tam, gdzie kończą się zabudowania, staje się jeszcze gorsza. Z morza żwiru i piasku wystają pojedyncze kawałki asfaltu i od tej pory można już tylko starać się nie wpadać przynajmniej do tych największych dziur.

Droga do Dytiatyna wiedzie obok pól pszenicy i dzikich łąk, prowadzi pomiędzy rzędami wierzb płaczących i przez środek małych wsi. Pierwszą z nich są Konkolniki, 6 kilometrów od Bołszowiec i 11 od Dytiatyna. Podobnie jak w Bołszowcach, i tutaj znajduje się niezwykły kościół – tyle że on miał mniej szczęścia, bo nie został w ogóle odbudowany. Pierwsza katolicka świątynia w Konkolnikach mogła powstać już w XV wieku, a posiadłości w tych okolicach miał nawet bł. abp Jakub Strzemię. W istniejącym wciąż jeszcze, barokowym kościele z XVIII wieku, odprawiali Msze św. kolejni arcybiskupi lwowscy, którzy mieli w Konkolnikach swoją letnią rezydencję. Niestety, dziś ten zabytek porastają już nawet nie chaszcze, ale drzewa. Latem 2018 roku pielgrzymi z Bołszowiec poszli gromadnie do Konkolnik, żeby wyciąć zarośla i posprzątać kościół. Zajaśniała nadzieja za poprawę losu tej świątyni, lecz niestety – nie znaleźli się chętni do remontu, a budowla zarasta na powrót.

Zaraz za Konkolnikami zaczyna się kolejna wieś, Zagórze Konkolnickie. Kiedyś była uznawana za przysiółek Konkolnik, ale z czasem rozrosła się na tyle, aby się usamodzielnić. To w Zagórzu Konkolnickim w nocy przed bitwą kwaterowali żołnierze Wojska Polskiego i stamtąd rankiem 16 września 1920 roku wymaszerowali w stronę Dytiatyna. Dziś jest tam nowa cerkiew, szkoła podstawowa, a przy niej mały, kamienny, zrujnowany kościół. Jadąc do Dytiatyna łatwo go przeoczyć, bo jest tuż za zakrętem po lewej stronie. Co prawda na początku lat 90. wykonano przy nim podstawowe prace remontowe i zabezpieczono dach, ale wszystko to na nic, jeśli w okolicy nie ma wiernych obrządku łacińskiego, którzy mogliby tym kościołem się zajmować. Po kilkunastu latach dach zapadł się do środka, zasypując blachą i spróchniałym drewnem nawę główną, w której od dziesięcioleci nie było modlących się ludzi. Tym co jeszcze przykuwa uwagę przyjezdnych, jest całkiem przyjemny dla oka socrealistyczny mural na murowanym przystanku autobusowym, przedstawiający parę ukraińskich chłopów w strojach ludowych, witających gości chlebem i solą.

Za Zagórzem Konkolnickim droga nadal nie rozpieszcza, a wiedzie przez zupełnie odludne okolice, gdzie na dystansie kilku kilometrów jedynym obiektem przy drodze jest niewielka stacja transformatorowa. Wiele wysiłków i podskakiwania na dziurach kosztuje dotarcie do trzeciej i ostatniej wioski pomiędzy Bołszowcami, a Dytiatynem: Nabereżnej. W tej miejscowości trzeba skręcić w prawo, w polną utwardzoną drogę. To już niecały kilometr do granic Dytiatyna. Trasa wiedze teraz mocno w górę i w końcu widać z niej duży znak przydrożny przy wjeździe do wsi. Biała tablica skryta pomiędzy dwoma kamiennymi słupami oznajmia napisem po ukraińsku: „Wszystkich przybyłych witamy w Dytiatynie!”. Pokonanie 17 kilometrów z Bołszowiec do tego miejsca zajmuje prawie godzinę. Daje to w sumie co najmniej trzy i pół godziny ciągłej podróży znad granicy. Tutaj dotrą tylko ci, którym naprawdę na tym zależy.

Pierwsza wzmianka o wsi Dytiatyn pochodzi z 10 września 1424 roku. Nazwa ta pojawiła się wówczas w dekrecie króla Władysława Jagiełły wydanym w Krakowie. Wiadomo, że w późnym średniowieczu okoliczne ziemie były w większości gruntami kościelnymi, oddanymi w dzierżawę wieczystą łacińskiej archidiecezji lwowskiej. Jednak poza bitwą z wojny polsko-bolszewickiej trudno się doszukać w dziejach Dytiatyna ważniejszych wydarzeń. Według danych z 2018 roku, miejscowość zamieszkuje obecnie 505 osób, z czego 269 to emeryci. Pozostali zajmują się głównie rolnictwem.

To mała, senna wioska, w której życie toczy się bardzo wolno. Drogi wychodzące z Dytiatyna prowadzą tylko na pola, które uprawiają miejscowi. Nie da się stamtąd dojechać do żadnej innej miejscowości, można tylko wrócić tą samą drogą do Nabereżnej. No, chyba że drogami polnymi. Kolokwialne powiedzenie „znaleźć się na końcu świata” pasuje do tego miejsca jak ulał.

Życie w tej maleńkiej wioseczce toczy się zasadniczo wokół dwóch obiektów: cerkwi oraz budynku rady wiejskiej (czyli sołectwa) z 1971 roku, w którym mieści się także poczta. Sołtys i ksiądz są tutaj bez wątpienia najważniejszymi postaciami. Sołectwo Dytiatyn skupia trzy wsie: poza samym Dytiatynem, także Chochołów i Nabereżną. Od 2010 roku z powodzeniem radą kieruje Jewhen Dowżyński: mąż, ojciec, dziadek i społecznik. Mieszka pośrodku Dytiatyna w niczym nie wyróżniającym się domu. Każdą wolną od pracy zawodowej chwilę poświęca na aktywność społeczną. Swoją dwudziestoletnią ładą samarą objeżdża trzy wsie, by nadzorować inwestycje, którymi stara się choć trochę polepszyć byt swoich krajanów. Nie stroni też od niesienia pomocy na rzecz odbudowy Polskiego Cmentarza Wojskowego i przygotowywania uroczystości rocznicowych bitwy pod Dytiatynem, których jest stałym uczestnikiem. Zabiega o dobre relacje polsko-ukraińskie. Zawsze życzliwy, gościnny, otwarty i uczynny. Bóg i szacunek do drugiego człowieka to jego przewodnie wartości.

Kilkadziesiąt metrów od domu sołtysa znajduje się cerkiew św. Dymitra, której budowę ukończono w 1924 roku. Miejscową parafią administruje ks. Mykoła Cymbalisty. Młody kapłan, ma wiele świeżych pomysłów i zapału do działania, których pozazdrościć mogłoby mu wielu księży posługujących w wielkich miastach. Organizuje grupy biblijne, modlitewne i wyjeżdża w plener ze swoimi parafianami, aby ewangelizować na łonie natury. Jako duchowny grekokatolicki nie jest objęty obowiązkowym celibatem, więc ma piękną żonę, Krystynę.

I to wszystko, jeśli idzie o życie wsi. Główna droga w Dytiatynie, która biegnie od znaku powitalnego, przed radą wiejską, domem sołtysa i cerkwią, opada po jej minięciu mocno w dół, przecina strumyk i wznosi się znów w górę. Jazda bardzo wąską uliczką pomiędzy wysokimi parkanami działek zbliża się do końca, gdy trzeba skręcić w lewo, w jeszcze węższą ścieżynkę. Ta wiedzie najpierw obok sadu jabłkowego, a później przez szczere pole, wciąż pod górę. Gdy czarny żwir sypie się spod kół samochodu, można już dostrzec na zboczu wzgórza zarys Polskiego Cmentarza Wojennego w Dytiatynie.

Marcin Więckowski

 

 

 

Pamięć i akty pojednania w Dytiatynie

Długi sznur samochodów oraz kilka autokarów na polskich i ukraińskich rejestracjach wyrusza spod sanktuarium maryjnego w Bołszowcach w kierunku odległego o kilkanaście kilometrów Dytiatyna. Dalej, polną drogą, idziemy na wzgórze „385”, by uczestniczyć w obchodach kolejnej rocznicy jednej z najbardziej bohaterskich – ale i najmniej znanych – bitew wojny polsko-bolszewickiej. We wsi do przybyłych Polaków i Ukraińców tradycyjnie dołącza liczna grupa ludności miejscowej.

Przede mną kobieta rozmawia z synkiem:

– Mamo, a dlaczego ten cmentarz jest w polu? – pyta chłopiec.

– Bo tam kiedyś pochowali polskich żołnierzy – wyjaśnia matka.

– A co oni tutaj robili?

– Walczyli z Moskalami.

– To jak teraz nasi żołnierzy walczą z nimi na Donbasie?

– Tak.

Jakby usprawiedliwiając się, kobieta próbuje nam wyjaśnić, że w ukraińskich podręcznikach historii nic o tym jeszcze nie piszą. W sowieckich też nie było, ale oni wiedzą od swoich rodziców i dziadków. Każdego roku spotykam coraz mniej leciwych kobiet, które podpierając się na patyku, na długo przed uroczystością przychodzą na mogiły polskich żołnierzy. To ich pokolenie zachowało w pamięci i przekazało wiadomości o krwawej bitwie z 16 września 1920 r. Po II wojnie światowej władze komunistyczne zdewastowały kaplicę na polskim cmentarzu wojennym, jednak Ukraińcy z Dytiatyna nie pozwolili zaorać miejsca pochówku polskich żołnierzy.

„Pamiętam, jak przed wojną, co roku odbywały się tam nabożeństwa, na które przychodzili też księża grekokatoliccy i nasi wierni – wspomina 90-letnia pani Anna. – W 1945 r. wszyscy Polacy z Dytiatyna oraz okolicznych wiosek musieli wyjechać. Potem to już sami postawiliśmy tam żelazny krzyż”.

W 1986 r. krzyż został ścięty przez lokalnych działaczy komsomołu i wrzucony za parkan cerkwi w Dytiatynie. Tam, na placu przed świątynią, znajduje się do dnia dzisiejszego. Po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę w miejscu bitwy wzniesiono nowy krzyż, który razem z krzakiem pnącej dzikiej róży przez długie lata był symbolem tego miejsca, do którego coraz częściej zaczęli przyjeżdżać Polacy. Wznowiono tam doroczne wrześniowe uroczystości z udziałem delegacji z Polski, organizacji polskich na Ukrainie, ukraińskich władz lokalnych, duchowieństwa katolickiego dwóch obrządków oraz duchownych prawosławnych.

Dytiatyńscy grekokatolicy przychodzą procesyjnie z proboszczem na czele. W relacji na stronie internetowej archieparchii (archidiecezji) iwano-frankiwskiej Ukraińskiego Kościoła greckokatolickiego z 20 września 2018 r. czytamy: „Wszyscy obecni przybyli tutaj, aby uczcić pamięć poległych żołnierzy polskich i ukraińskich, zastrzelonych przez okupantów bolszewickich 16 września 1920 r. To wydarzenie jest wyraźnym dowodem wielkiego pragnienia narodu ukraińskiego i polskiego do własnej niepodległości. Sam fakt wspólnej bitwy wojsk polskich i ukraińskich przeciwko bolszewickim okupantom jest doskonałym świadectwem międzynarodowego braterstwa na rzecz ochrony wartości uniwersalnych. Dzisiaj na Ukrainie mamy do czynienia z tragiczną sytuacją wojenną na wschodzie naszej Ojczyzny, gdzie wielu młodych chłopców i dziewcząt znów oddaje swoje życie na ołtarzu wolności i niezależności, dosłownie wypełniając słowa naszego Pana: Nie ma większej miłości niż oddanie życia za przyjaciół (J 15,13). Tragiczne wydarzenie, które tu wspominamy, uczy prawdziwej miłości do naszej Ojczyzny, żywo demonstruje prawdziwy patriotyzm, który Katechizm Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego nazywa cnotą. Prawdziwa miłość do własnej Ojczyzny wcale się nie sprzeciwia, ale wręcz przeciwnie, promuje miłość do innych narodów, pielęgnuje wzajemny szacunek i miłość. Niech przodkowie, którzy zginęli na tej ziemi dla wolności swoich narodów, staną się dla nas nieśmiertelnym przykładem miłości ofiarnej”.

Podczas rocznicowych obchodów w 2014 r. ówczesny przewodniczący administracji rejonowej w Haliczu, Wołodymyr Czujko, w swoim przemówieniu powiedział, że kiedy Pan Bóg rozdawał ziemię, Ukraińcom przypadły piękne czarnoziemy, uroda i różnorodne talenty. Ale Bóg też powiedział, że jeszcze nie wiedzą jakich sąsiadów dla nich wyznaczył. „Więc jakby nie było, ale wtedy, w 1920 r., jak i teraz, prawie sto lat później, odczuwamy właśnie od polskiego sąsiada wsparcie w walce z zagrożeniem niesionym przez sąsiada drugiego” – podkreślił.

19 września 2015 r., na miejscu dawnego pola bitwy pod Dytiatynem, odbyła się podniosła uroczystość. W obecności kilkuset przybyłych gości otwarty został odbudowany polski cmentarz wojenny. Poświęcili go duchowni Kościoła katolickiego obrządku łacińskiego i Kościołów wschodnich. W imieniu arcybiskupa Mieczysława Mokrzyckiego, metropolity lwowskiego, Mszy Świętej w intencji poległych oraz w intencji pokoju na wschodniej Ukrainie przewodniczył biskup senior Marian Buczek.

Hierarcha w swojej homilii wspomniał, że w 1920 r. bolszewickie armie szły na Warszawę, by zniszczyć Polskę, a następnie upokorzyć Europę. Powstrzymali ich polscy żołnierze Piłsudskiego i ukraińscy żołnierze Petlury. „Znajdujemy się w tym odnowionym panteonie, który przypomina nam tę walkę dwóch narodów Polski i Ukrainy przeciw bolszewickiej, bezbożnej nawałnicy” – wskazał biskup Buczek. Dodał, że bolszewicy „chcieli zbudować świat bez Pana Boga” i nic z tego nie wyszło, bo jeżeli się nie buduje na prawdzie Ewangelii, na tym, co dał sam Stwórca, to stworzenie „samo się zniszczy”.

„Myśmy tutaj byli od harówki – śmiejąc się, opisuje udział franciszkanów w odbudowie panteonu o. Grzegorz Cymbała, franciszkanin (OFMConv). –Wykonywaliśmy te wszystkie plany, które zapadły w Warszawie. Po prostu przyszło nam realizować ten pomysł. Był nam bliski, bo już od kilku lat zawsze jeździmy odprawiać Msze Święte przy tej mogile. Była zaniedbana, aż wołała, żeby w końcu to zrobić. Poproszono nas, byśmy się tym zajęli. To miejsce ma szczególne znaczenie także dla naszej idei franciszkańskiej – pokój i dobro. Wiemy, że nie zawsze Polska z Ukrainą we wszystkich sprawach się rozumie. Ale tutaj akurat mamy taki piękny przykład, że Polacy i Ukraińcy stali po jednej stronie przeciw najeźdźcy w 1920 r. Uważam, że powinniśmy odkrywać te karty, które nas przybliżają. Piszemy w ten sposób nową kartę w historii współpracy. Od kilkunastu lat tworzymy w Bołszowcach Centrum Pokoju i Pojednania. Organizujemy pielgrzymki „Pokoju i Pojednania”. Szukamy tych pozytywnych elementów, bo o negatywach to każdy może mówić. Natomiast często tego, co jest wspólne dla Polski i Ukrainy, nie akcentuje się. Dzisiaj po raz pierwszy księża grekokatoliccy i rzymskokatoliccy razem, w sposób uroczysty uczestniczyli w obchodach na cmentarzu żołnierzy polskich. Przyszli pomodlić się za nich. Uważam, że jest bardzo pozytywny sygnał, szczególnie w tym rejonie. Oni naprawdę chcieli tutaj przyjść. Oni też zmieniają swoją mentalność w stosunku do Polski. Ja to widzę. To są lata pracy, ale wojna, w całym swoim tragizmie, uczy rzeczy najmądrzejszych. Wojna jest zła, ale właśnie kiedy jest ciężko, ludzie skupiają się na najważniejszych rzeczach: przestają się kłócić, dążą do wzajemnej życzliwości. Tak mi się wydaje, że teraz bardziej rozumieją tych, którzy wojowali kiedyś w tym miejscu przeciw bolszewikom. Rozumieją to, że kiedyś tak już było. A teraz Ukraińcy przeżywają to na własnej ziemi. Zbliżenie wydaje mi się być coraz większe – podkreślił o. Grzegorz.– Modlimy się również za żołnierzy Ukraińskiej Armii Narodowej zabitych razem z polskimi żołnierzami przez najeźdźców z Rosji – nie raz słyszałem ich historię od Ukraińców podczas obchodów w Dytiatynie. Według przekazów ludności miejscowej, zostali zabrani z pola bitwy i pochowani na ukraińskich cmentarzach. Niestety, miejsca tych pochówków nie są nam znane”.

„Oddalone od świata – choć już nie zapomniane – pole bitwy pod Dytiatynem, to miejsce ważne nie tylko dla historii i martyrologii – podkreśla Mirosław Rowicki, redaktor naczelny „Kuriera Galicyjskiego” ze Lwowa.To miejsce przemawia do wyobraźni współczesnych, a w każdym razie dobrze, by tak było. Jest świadectwem i przykładem polsko-ukraińskiego braterstwa broni, dzięki któremu oddziały Wojska Polskiego i wojska Ukraińskiej Republiki Ludowej, walczące z Armią Czerwoną, powstrzymały jej pochód w głąb Europy. Dziś na Ukrainie od sześciu lat trwa wojna. Nawet agresor jest ten sam. Tu, jak sądzę, powinno się napisać jakieś wnioski, może życzenia? Mówi się, że historia uczy, iż nigdy nikogo niczego nie nauczyła. Ale może to jednak nieprawda?”.

Konstanty Czawaga, członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Związku Dziennikarzy Ukraińskich

Lwów 2020

 

 

 

19 września 2020 r. na Polskim Cmentarzu Wojennym koło Dytiatyna w obwodzie iwanofrankiwskim, którym opiekują się franciszkanie z klasztoru w Bołszowcach, odbyły się uroczystości upamiętniające setną rocznicę bitwy z bolszewikami.

Mszy Świętej w intencji bohaterów przewodniczył arcybiskup Mieczysław Mokrzycki. We wspólnej modlitwie uczestniczyli Polacy i Ukraińcy, przedstawiciele władz obu krajów, polscy dyplomaci z Kijowa i Lwowa oraz miejscowi grekokatolicy, proboszcz i wierni.

– Historia świata przepełniona jest znakami czasu kształtującymi historię poszczególnych narodów – powiedział w homilii lwowski metropolita. – Jednym z takich znaków jest miejsce dzisiejszej modlitwy, w którym przed stu laty dokonał się bohaterski czyn polskiego żołnierza, broniącego Ojczyzny przed nawałnicą bolszewicką. Dlatego dzisiaj, w setną rocznicę tego wielkiego, bohaterskiego czynu, nazwanego później „Polskimi Termopilami”, gromadzimy się z modlitwą wdzięczności, polecając Bogu tych wszystkich, którzy spoczywają na tym wojennym cmentarzu.

Hierarcha przytoczył rozkaz bolszewickiego generała Michała Tuchaczewskiego, który tak pisał: „Wzywam do bezlitosnej walki z siłami Orła Białego, do utopienia we krwi zmiażdżonej armii polskiej […]. Na zachodzie ważą się losy wszechświatowej rewolucji. Po trupie Polski wiedzie droga do ogólnego wszechświatowego pożaru”. Natomiast Naczelny Wódz Armii Polskiej, Marszałek Józef Piłsudski, widząc ogromne zagrożenie, pisał w swoim rozkazie: „Chłopcy! Naprzód! Na śmierć czy na życie, na zwycięstwo czy na klęski – idźcie czynem wojennym budzić Polskę do zmartwychwstania”.

Metropolita przypomniał też o ówczesnym głosie biskupów polskich, którzy z Jasnej Góry skierowali do Narodu takie słowa: „Dajcież ojczyźnie, co z woli Bożej dać jej przynależy. Nie słowem samym, lecz czynem stwierdzajcie, że ją miłujecie. Godnymi się stańcie najdroższego daru wolności przez wasze poświęcenie się dla Polski. Poświęcajcie dla niej wszystkie partyjne zawiści, wszelką żądzę panowania jednych nad drugimi, wszelkie jątrzenia i wszelkie jadowite kwasy wżerające się w jej duszę i w jej organizm. We wspólnej jej miłości i we wspólnej jej potrzebie jednoczcie się”.

– I w takich oto okolicznościach rodziły się „Polskie Termopile” na polach Dytiatyna – podkreślił arcybiskup Mokrzycki. – Dlatego po stu latach znajduję w tym wydarzeniu wielkie przesłanie dla nas i proszę, nie zlekceważmy historii, nie zlekceważmy Bożej Opatrzności. Na pamięć tych naszych bohaterskich czynów, nie wolno nam zlekceważyć ofiary życia tych, nad których grobami się dzisiaj zatrzymujemy. Dlatego spoglądając w przyszłość, za św. Janem Pawłem II wołam: „Niech nasza droga będzie wspólna, niech nasza modlitwa będzie pokorna, niech nasza miłość będzie potężna, niech nasza nadzieja będzie większa, od wszystkiego, co się tej nadziei może sprzeciwiać”. W tym wszystkim niech nas wspiera Maryja, Matka Pokoju i Pojednania, Matka Szkaplerza Świętego z Bołszowców, prowadząc nas drogą pamięci i wdzięczności. Amen.

Kwiaty pod pomnikiem na Polskim Cmentarzu Wojennym złożyli wicemarszałek Senatu Rzeczypospolitej Polskiej Michał Tomasz Kamiński, konsul generalny RP we Lwowie Eliza Dzwonkiewicz, attaché obrony Ambasady RP w Kijowie komandor por. Maciej Nałęcz, zastępca przewodniczącego Iwanofrankiwskiej Obwodowej Administracji Państwowej Jewhenij Ferbej, rektor Przykarpackiego Uniwersytetu Narodowego im. Wasyla Stefanyka prof. Igor Cependa oraz przedstawiciele organizacji polskich na Ukrainie.

Odczytane zostały listy do uczestników uroczystości, które wystosowali marszałek RP Elżbieta Witek, wicemarszałek Sejmu RP Małgorzata Gosiewska, szef Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych RP Jan Józef Kasprzyk, minister w Kancelarii Premiera RP Jan Dziedziczak oraz wiceminister Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego RP Jarosław Selin. Nie mogli osobiście wziąć udziału w uroczystościach ze względu na trudności i ograniczenia spowodowane pandemią COVID-19.

Konsul Generalny RP we Lwowie Eliza Dzwonkiewicz odczytała list wiecemarszałka Sejmu RP Małgorzaty Gosiewskiej, skierowany do o. Mariana Gołąba,  Prowincjała Krakowskiej Prowincji św. Antoniego i bł. Jakuba Strzemię Zakonu Braci Mniejszych Konwentualnych (Franciszkanów). Z wdzięcznością wspomniała, że uczestniczyła w ubiegłorocznych obchodach 99. rocznicy Bitwy pod Dytiatynem i do dzisiaj jest pod wrażeniem tego wydarzenia, a pobyt w Centrum Pojednania i Pokoju w Bołszowcach i Dytiatynie był dla niej niezwykle cennym doświadczeniem zarówno w wymiarze merytorycznym, jak i społecznym.

– Dzięki miłośnikom i opiekunom tego skrawka ojczystej ziemi, bronionego przez polskich żołnierzy do ostatniej kropli krwi przed sowieckim najeźdźcą, dowiedziałam się wiele o historii tego miejsca – napisała Małgorzata Gosiewska. – Zaś gospodarze obchodów i okoliczni mieszkańcy okazali się wspaniałymi, pełnymi pasji i zakochanymi w swoich tradycjach ludźmi. Jestem też pełna uznania i podziwu dla ojców franciszkanów, którzy tak aktywnie i konsekwentnie uczestniczą w organizacji uroczystości rocznicowych na cmentarzu wojennym w Dytiatynie. Dzięki tym wszystkim wymienionym przeze mnie niezwykłym ludziom, obrona Dytiatyna w 1920 roku została ocalona od zapomnienia i przetrwała w naszej pamięci jako symbol do końca spełnionego żołnierskiego obowiązku. Ale musimy też pamiętać, że takich miejsc na tych ziemiach było znacznie więcej. Nie miały one jednak tyle szczęścia co Dytiatyn i dzisiaj nikt już nie wspomina ich nazw, ich historii, ani polskich żołnierzy, którzy ją tworzyli. Zapewne wielebny ojciec zgodzi się ze mną, że ten piękny gest wdzięczności, współczesnych powtarzany co roku na cmentarzu wojennym w Dytiatynie, jest również hołdem dla cichych, anonimowych bohaterów, którzy zrządzeniem losu odeszli chyba na zawsze w niepamięć, a którym tak wiele zawdzięczamy. Jestem przekonana, że tegoroczne uroczystości rocznicowe w Dytiatynie ze względu na piękną jubileuszową rocznicę, będą miały szczególny charakter, podobnie jak nastroje i emocje, które będą im towarzyszyć. Choć nie mogę uczestniczyć w nich osobiście, to zapewniam ojca, że 19 września b.r. sercem i myślami będę wśród zaproszonych gości – napisała wicemarszałek Sejmu Małgorzata Gosiewska.

Słowa wdzięczności skierowano pod adresem Wiesławy Holik, która z powodu pandemii koronawirusa nie mogła przyjechać na uroczystości, podobnie jak wielu innych gości z Polski. Pani Holik dołożyła wszelkich starań, by znaleźć środki na budowę nowego panteonu w Dytiatynie. Również obecny senator Michał Kamiński, wicemarszałek Senatu RP, złożył podziękowanie ojcom franciszkanom za utrzymanie tego miejsca i za utrzymanie tej pamięci historycznej, oraz za to co, robią dla na tej ziemi dla Ukraińców i Polaków, ich wspólnego życia i wspólnej pamięci.

– Pamiętajmy bowiem, że nasz wielki rodak, Józef Piłsudski, rozpoczął tę wojnę w 1920 roku, a celem wyprawy kijowskiej było ustanowienie niezależnego państwa Ukraińskiego – powiedział Michał Kamiński. – Dzisiaj to marzenie Józefa Piłsudskiego jest spełnione. Dzisiaj istnieje niezależne państwo ukraińskie. Dzisiaj cel, dla którego ginęli w 1920 roku Polacy i Ukraińcy, został dopełniony. Nie tyko Polska jest wolna. Nie tylko Europa wolna jest od bolszewizmu, ale istnieje silne ukraińskie państwo, które dzisiaj na swoich wschodnich granicach toczyć musi walki z tym samym barbarzyństwem, z którym walczyli bohaterowie sprzed stu lat tutaj, pod Warszawą, pod Zamościem. Wszędzie tam, gdzie Polacy i Ukraińcy, katolicy rzymscy, katolicy greccy, prawosławni, ale także Tatarzy stanęli ramię w ramię przeciwko bolszewickiej nawale i obronili nie tylko Polskę, ale obronili Europę. Tak jak dzisiaj bohaterowie Donbasu bronią nie tylko Ukrainy, bronią całej Europy, bronią całej naszej cywilizacji przed tymi, którzy w swojej pysze są w stanie tak jak wczoraj zadekretować, że Wenus jest rosyjską planetą – zauważył polski senator.

– Dzisiaj, wspominając ofiary polskich bohaterów tej bitwy, którą nazywamy „Polskimi Termopilami”, chylimy czoła przed ich ofiarą, chylimy czoła przed tym wysiłkiem, który wydawało by się już po dwudziestu latach został zniweczony – mówił dalej Michał Kamiński. – Dzisiaj, choć minęło sto lat, to Polacy i Ukraińcy nadal mieszkają we wspólnej Europie i muszą, tak jak wtedy nasz wielki rodak Józef Piłsudski, kierować na wschód to słynne wśród Polaków powiedzenie: „Za naszą i waszą wolność!”. Bo nie będzie wolnej Polski bez wolnej Ukrainy. I nikt z nas w Warszawie nie będzie się czuł wolny, dopóki nad naszą częścią Europy wisieć będzie ponura ręka imperializmu, który przyniósł tak wiele krwi i tak wiele zniszczeń Polakom, Ukraińcom, Litwinom, Żydom, ale także samym Rosjanom, którzy przecież również byli ofiarami bolszewizmu. Dzisiaj, na tej uświęconej krwią naszych bohaterów ziemi, która już nigdy nie powinna nikogo dzielić, a już po wieki powinna nas wszystkich łączyć, warto te słowa o błogosławieństwie dla wolnych krajów powtórzyć z tą wiarą i świadomością, że śmierć nie poszła na marne. Pamiętając o historii, z tej historii czerpiąc siły, jesteśmy winni patrzyć w przyszłość i budować wspólną przyszłość Polaków i Ukraińców – dodał senator.

Następnie głos zabrał zastępca przewodniczącego Iwano-Frankiwskiej Obwodowej Administracji Państwowej Jewhenij Ferbej. W swoim przemówieniu stwierdził: – Stoimy w miejscu, w którym sto lat temu rozegrała się bitwa, w której żołnierze ukraińscy i polscy stanęli ramię w ramię przed najazdem wschodniego wroga.  Kosztem własnego życia uratowali oddanych przyjaciół, broniąc ofensywy bolszewickiej w Tarnopolu. Bitwa pod Dytiatynem to nasza wspólna historia, nasz wspólny ból i nasze wspólne bohaterstwo. To jest przykład wywalczania interesów swoich ziem i narodów. Dytiatyn stał się miejscem braterstwa ukraińsko-polskiego i dziś, jak nigdy wcześniej, musimy o tym pamiętać, broniąc wschodnich granic Ukrainy i całej Europy – zaznaczył.

Po zabraniu głosu przez dostojników z Ukrainy i Polski oraz złożeniu kwiatów, o. Andrzej Wanat OFMConv, gwardian klasztoru i kustosz sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju i Pojednania w Bołszowcach w rozmowie z dziennikarzami powiedział: – Od czasu, kiedy franciszkanie przybyli do Bołszowiec, zaczęli opiekować tym miejscem. Oczywiście nie wyglądało ono w taki sposób jak obecnie. Nie było tego memoriału. Był krzyż. I na początku tu była tylko Msza Święta w intencji poległych żołnierzy, a później zrodziła się inicjatywa zrobienia panteonu. Nie wróciliśmy do pierwotnego wyglądu tego miejsca, gdzie stała kaplica św. Katarzyny, aczkolwiek sam wygląd tego miejsca oddaje cześć poległym za wolność Polski żołnierzom. W Bołszowcach stworzyliśmy Centrum Pokoju i Pojednania, by jednoczyć dwa narody. W tamtym miejscu, w Dytiatynie, walczyli żołnierze polscy i ukraińscy przeciw bolszewikom. I to też nas jednoczy. To była jedna z inicjatyw tego, abyśmy w ten sposób prowadzili naszą działalność tutaj – taką patriotyczną a jednocześnie jednoczącą dwa narody – podkreślił franciszkanin. – Staramy się każdego roku na te uroczystości zaprosić tak władze polskie, dzięki którym właściwie możemy świętować każdą rocznicę, ale również i władze ukraińskie rejonu halickiego, obwodu iwano-frankiwskiego, w którym mieszkamy, w którym pracujemy. Miałem dużo telefonów, że z Polski miało być 5 czy 6 autokarów, jednak z powodu pandemii nie mogli brać udziału w uroczystości. Dzisiaj w Polsce jeszcze żyje rodzina jednego z żołnierzy poległych w tym miejscu. W tamtym roku gościli u nas, a w tym roku napisali tylko pozdrowienia i zaznyczyli, że nie mogą przyjechać z powodu koronawirusa. Na tę uroczystość zaprasza nasz ojciec prowincjał, Marian Gołąb, a my pracujemy w tym miejscu i realizujemy ten projekt w sposób taki namacalny. Co roku też ojciec prowincjał, jeśli może, jest obecny, ale w tym roku wiele spraw sią nałożyło, plus oczywiście pandemia, więc nie mógł przyjechać. Ale swojego przedstawiciela, którym był o. Stanisław Kawa, nasz delegat ze Lwowa – dodał o. Andrzej.

Obecny był również rektor Przykarpackiego Uniwersytetu Narodowego im. Wasyla Stefanyka prof. Igor Cependa dodał. Zapowiedział, że temat stulecia Bitwy pod Dytiatynem zostanie poruszony też podczas XIII Polsko-Ukraińskiego Spotkania – Jaremcze 2020, które odbędzie się w Iwano-Frankiwsku i Przemyślu w dniach 24-25 września w trybie online.

Wielu gości obecnych na uroczystościach było bardzo wzruszonych podniosłością chwili i historią miejsca. – Niestety z powodu kwarantanny nie mogliśmy przyjechać licznie, jak co roku – powiedział Włodzimierz Hułajwiceprezes Polskiego Towarzystwa Kulturalnego im. Adama Mickiewicza w Kołomyi. – Złożyłem kwiaty w imieniu wszystkich Polaków na Pokuciu oraz naszych przyjaciół Ukraińców.

– Byłam tu po raz pierwszy bodaj w 2011 roku – wspominała  Danuta Stefanko z Centrum Kultury Polskiej i Dialogu Europejskiego w Iwano-Frankiwsku (dawnym Stanisławowie). – Pamiętam to miejsce, kiedy tutaj stał tylko krzyż pośród pola. Teraz, patrząc na to miejsce moje serce się raduje, dlatego że wspominamy osoby, które zginęły za niepodległość swojej Ojczyzny, ale także – jak dziś było wielokrotnie wspomniano – za niepodległość Ukrainy. Oni są godnie uhonorowani. Co roku przyjeżdżają tutaj osoby starsze i młodzież. Wspólnie się modlą.

Anita Sirkowa przyjechała do Dytiatyna po raz pierwszy. Była bardzo wzruszona wizytą: – Czułam, że muszę tutaj być, bo chciałam podziękować osobom, które oddały swoje życie po to, żebyśmy mogli żyć w spokoju – zaznaczyła. – Bardzo ciekawie było słuchać osób, które opowiadały o tym wydarzeniu z 1920 roku. Każdy człowiek wkładał w opowieść swoje emocje. Wybrzmiały też bardzo ładne polskie piosenki patriotyczne. Warto w tym miejscu dodać, że uroczystość uświetniła swoim śpiewem młodzież z Towarzystwa Pomocy Polakom „Wielkie Serce” w Nowym Rozdole.

– To są pieśni mojego dzieciństwa – powiedziała Zofia Semianów (z domu Stecka) ze Stanisławowa. – Mój ojciec bardzo je lubił i ja je wszystkie też śpiewam, te wojenne piosenki. Powinniśmy pamiętać o tych wydarzeniach i przekazywać pamięć o tym, jak tę niepodległość się zdobywało. To jest bardzo ważne, bo to jest patriotyzm. 

Po Bitwie Warszawskiej, Wojsko Polskie dalekie było od pełnego zwycięstwa. Armia Czerwona wciąż nie została doszczętnie rozbita. W połowie września 1920 roku na siły bolszewickie ruszyła kolejna ofensywa znad Dniestru. Jej celem było zamknięcie Armii Czerwonej drogi na Tarnopol. Nocą 15 września jednostki 13. Pułku Piechoty ruszyły w stronę Podhajec. W okolicy Dytiatyna napotkały przeciwnika, który zajmował jedno ze wzgórz. Bolszewicy ostrzelali siły polskie. Atakiem na bagnety 9. kompania piechoty zepchnęła czerwonoarmistów, zajmując wzniesienie. Jednak 16 września około godziny 9 rano bolszewicy w sile 2-3 tysięcy żołnierzy rozpoczęli kontratak. Wzgórza broniło wówczas ok. 600 Polaków. Bitwa trwała 8 godzin. Po wielu atakach Armii Czerwonej i przy kończącej się amunicji oddziały polskie stopniowo dokonały odwrotu, ale opóźniły go na tyle, że powstrzymały bolszewików przed dalszym uderzeniem na XVI Brygadę Piechoty. Poległo 97 polskich żołnierzy, a 86 zostało rannych. Na pamiątkę ich bohaterstwa, na Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie umieszczono tablicę z napisem “Dytiatyn 16 IX 1920”.

Konstanty Czawaga, członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy

 

 

 

Przyczyny, przebieg, analiza i skutki bitwy pod Dytiatynem

 

Tło sytuacyjne
Kiedy w sierpniu 1920 roku Wojsko Polskie pokonało Armię Czerwoną w wielkiej Bitwie Warszawskiej, w kraju zapanowała powszechna euforia. Odrzucenie Frontu Zachodniego Michaiła Tuchaczewskiego spod bram Stolicy oraz jednoczesny rozgrom „niezwyciężonej” Armii Konnej Siemiona Budionnego pod Komarowem załamały całą rosyjską ofensywę na północnym i środkowym odcinku frontu. Bolszewicy zmuszeni do upokarzającego odwrotu w ciągu kilku tygodni zostali odrzuceni na 180-200 km od Warszawy.

Wróg wciąż jednak zachował zdolność bojową, a z Rosji przybywały świeże posiłki, stwarzając ryzyko wznowienia sowieckiej ofensywy w przyszłości. Naczelne Dowództwo Wojska Polskiego podjęło decyzję o wydaniu walnej bitwy bolszewikom w rejonie Grodna, gdzie gromadziły się oddziały Tuchaczewskiego wycofujące się spod Warszawy. Nim jednak miało się rozpocząć to decydujące o wyniku wojny starcie, które przeszło do historii jako bitwa nad Niemnem, trzeba było zatroszczyć się o południowe skrzydło, by w nadchodzącej ofensywie nie zostało ono nadmiernie odsłonięte. W tym celu należało wyprzeć wojska nieprzyjaciela z Wołynia i Małopolski Wschodniej, okupowanych przez bolszewików od czerwca.

14 września rozpoczęła się ofensywa polskiej 6 Armii gen. Roberta Lamezan-Salinsa (dwa dni później dowództwo nad nią przejął gen. Stanisław Haller, bohater Bitwy Warszawskiej) w Małopolsce Wschodniej. W jesiennych walkach na południu uczestniczyły również jednostki Armii Czynnej Ukraińskiej Republiki Ludowej – jedynego faktycznego sojusznika Polski w wojnie z Rosją sowiecką.

 

Geneza starcia
Polska 8 Dywizja Piechoty gen. Stanisława Burhardt-Bukackiego wyruszyła z zajmowanych od kilku tygodni pozycji nad Dniestrem i Świrzem na wschód od Lwowa w kierunku Podhajec. Wchodzący w jej skład 13 Pułk Piechoty pod dowództwem kpt. Jana Rudolfa Gabrysia kierował się do Rudników na zachód od Podhajec, atakując w środku odcinka dywizji, pomiędzy XVI Brygadą Piechoty po prawej maszerującą bezpośrednio na Podhajce, a 33 Pułkiem nacierającym na Telacze po lewej.

Bolszewicy stawili twardy opór i większość sił 13 Pułku została związana walką już pierwszego dnia ofensywy we wsiach Herbutów, Kunaszów i Bołszów na drodze do Rudników. Nazajutrz kpt. Gabryś, czytając nienapawające optymizmem meldunki od dowódców liniowych, zaczął się obawiać pozostania w tyle za sąsiednimi formacjami 8 Dywizji, które choć z trudem, posuwały się naprzód po jego obu stronach. Dlatego sformował grupę bojową opartą głównie na sile 3. batalionu, którą pchnął drogą do Rudnik, nie czekając na zakończenie toczonych za nią walk. Z jednej strony decyzja Gabrysia podyktowana była chęcią utrzymania ciągłości linii frontu i dotrzymania tempa natarcia sąsiednim formacjom, z drugiej jednak spowodowała niebezpieczne podzielenie i rozciągnięcie atakujących wojsk w obliczu wciąż dobre zorganizowanych i groźnych sił nieprzyjaciela. Grupa bojowa składała się z 9. i 10. kompanii 3. batalionu, kompanii karabinów maszynowych, kompanii technicznej, plutonu telefonistów i oddziału konnych zwiadowców, wspieranych przez oddział artylerii przydzielony do 13 Pułku Piechoty z VIII Brygady Artylerii. Był to 3. dywizjon pod dowództwem kpt. Władysława Domańskiego (którego adiutantem był ppor. Kazimierz Kaliszek), złożony z dwóch baterii: 7. baterii 8 Pułku Artylerii Polowej pod komendą ppor. Zygmunta Gużewskiego i 4. baterii 1 Pułku Artylerii Górskiej dowodzonej przez kpt. Adama Zająca. Trzech z czterech wymienionych oficerów artylerii miało zginąć w nadchodzącej bitwie.

16 września o godz. 9:00 grupa bojowa Gabrysia zajęła wieś Dytiatyn i wyparła słaby, bolszewicki oddział ze wzgórza 385 (oznaczonego na mapach wojskowych jego wysokością bezwzględną), wznoszącego się nad północno-wschodnim krańcem miejscowości. Wkrótce po tym kapitan wjechał konno na wzniesienie, z którego rozpościerał się doskonały widok na okolicę. Zauważył przez lornetkę zbliżające się do wzgórza spore siły piechoty i kawalerii.

Byli to czerwonoarmiści wycofujący się ze swoich pozycji nad Gniłą Lipą pod Rohatynem. Rohatyn został zajęty przez 37 Pułk Piechoty 9 września, ale jeszcze przez kilka kolejnych dni bolszewicy kontratakowali, próbując odbić miasto. Gdy jednak po rozpoczęciu generalnej ofensywy polskiej 6 Armii walcząca pod Rohatynem sowiecka 8 Dywizja Kawalerii „Czerwonych Kozaków” i wspierające ją formacje znalazły się w groźbie okrążenia, wróg odpuścił dalsze kontrataki i zaczął się wycofywać. Najdogodniejsza trasa odwrotu wiodła przez rejon Dytiatyna. Wiedząc o tym, że polski 13 Pułk jest opóźniony w marszu, ale nie o tym, że Gabryś sformował grupę bojową i pcha ją pomimo wszystko na wschód, bolszewicy ruszyli właśnie w tamtą stronę i niespodziewanie trafili na polskie siły na wzgórzu 385.

Gdy rankiem 16 września do Dytiatyna dotarł I batalion 13 Pułku, po tym, jak wreszcie wyparł czerwonoarmistów na swoim odcinku natarcia, Gabryś postanowił zmienić swoją poprzednią decyzję i wysłać właśnie ten oddział dalej na wschód, do Rudnik, a na wzgórzu pozostawił swoją grupę bojową liczącą 600 żołnierzy, 6 dział i 6 karabinów maszynowych, która zajęła stare okopy z czasów I wojny światowej. W ich stronę szło ok. 2200 bolszewików. W ten sposób wróg osiągnął taktyczną przewagę liczebną 3,6:1 nad oddziałami polskimi. Obrońcy wzgórza 385 pozostali osamotnieni. Nikt nie mógł przyjść im z pomocą, bo w rejonie nie było już żadnych, innych polskich jednostek, mało tego – to na nich spoczywało w tamtym momencie bezpieczeństwo północnej flanki XVI Brygady, atakującej w kierunku Podhajec.

W złożonych później wyjaśnieniach kpt. Gabryś tłumaczył, że nie mógł z daleka rozpoznać, czy zbliża się oddział sowiecki, czy polski; faktycznie odrodzone państwo polskie zmagało się w tamtym czasie z dużymi problemami aprowizacyjnymi i wiele oddziałów Wojska Polskiego nie wyglądało dużo lepiej od bolszewików. Jednak nierozpoznany oddział nadchodził z północnego-wschodu, czyli z kierunku, z którego raczej nie spodziewano się polskich posiłków. Siły pozostawione przez Gabrysia na wzgórzu były o wiele mniejsze od zbliżających się formacji, co stwarzało ryzyko ich rozbicia w przypadku, gdyby okazały się one rzeczywiście wojskami nieprzyjaciela.

Żadna ze stron nie planowała decydującej bitwy w rejonie Dytiatyna. Miejscowość ta była po prostu kolejną nazwą na mapie. Do starcia doszło z marszu, wskutek zderzenia się części ofensywnych wojsk polskich i dużego zgromadzenia sił bolszewickich, które wycofując się, nieoczekiwanie trafiły na przeciwnika i przeszły spontanicznie do lokalnego kontrataku. Historycy określają takie bitwy jako „bój spotkaniowy”.

 

Bitwa
Siły bolszewickie składały się z jednej z brygad sowieckiej 8 Dywizji Kawalerii i 366 Pułku Strzelców ze 123 Brygady Strzelców: 1000 bagnetów, 1200 szabel, 5 dział i 20 karabinów maszynowych. Gdy zbliżający się oddział był już na tyle blisko, że bezsprzecznie rozpoznano w nim wroga, został ostrzelany przez Polaków z całej dostępnej broni i odparty z dużymi stratami. Bolszewicy cofnęli się ze wzgórza i ostrzelali je z własnej artylerii, niszcząc jedno z polskich dział. Rozpoczynała się blisko ośmiogodzinna bitwa pod Dytiatynem.

Ok. godz. 11:00 sowiecka piechota i spieszeni kawalerzyści przeprowadzili atak frontalny, który został odparty daleko od polskich okopów. Wkrótce potem przeciwnik podjął próbę dokonania szarży kawaleryjskiej na skrzydło polskiej obrony, lecz formacja została rozbita ogniem polskich karabinów maszynowych. Na polu bitwy zaległy trupy bolszewickich kawalerzystów i koni. O 13:00 rozpoczął się trzeci atak, wspierany ogniem sowieckiej artylerii. Czerwonoarmiści szukali luk w polskiej obronie, badając pola ostrzału serią punktowych uderzeń. Kpt. Gabryś wysłał ostrzegający meldunek do dowództwa XVI Brygady, której skrzydło zostałoby całkowicie odsłonięte, gdyby upadła obrona Dytiatyna.

Po godz. 14:00 oddziałowi sowieckiej kawalerii udało się zlokalizować kraniec prawej flanki polskiej obrony, ominąć ją i zająć wieś Boków, tym samym wychodząc na tyły polskich oddziałów. Stwarzało to bardzo niebezpieczną sytuację dla obrońców, ale bolszewicy zamiast kontynuować atak, rzucili się do szabrowania wsi. To pozwoliło wysłać na czas jeden z plutonów 9. kompanii, trzymany do tej pory w odwodzie, aby przepędzić kozaków ze wsi. Po tych wypadkach Gabryś postanowił rozpocząć odwrót ze wzgórza 385, ale nie na zachód, skąd przyszedł, lecz na południe, czyli w stronę XVI Brygady, aby nie odkrywać jej skrzydła. Przed 16:00 rozpoczęło idę wycofywanie najbardziej „wrażliwych” oddziałów, czyli taborów, kompanii technicznej, plutonu telefonicznego, dowództwa i zwiadu konnego. Razem z nimi opuścił wzgórze ppor. Gużewski, jedyny oficer artylerii, który przeżył tę bitwę.

Niemal w tej samej chwili bolszewicy rozpoczęli piąte natarcie. Kawalerii udało się wedrzeć na lewe skrzydło polskiej obrony, po czym doszło do pierwszej walki wręcz. Sformowana ad hoc grupa złożona z artylerzystów, walcząc jak zwykła piechota uzbrojona w karabiny, przeszła do kontaktu i na razie uratowała linię obronną, wypierając nieprzyjaciela z okopów. Jednak zaledwie 15 minut później wróg przystąpił do szóstego ataku. Polska artyleria wystrzelała ostatnie pociski, a wszystkie karabiny maszynowe zamilkły z powodu przegrzania się luf i uszkodzeń mechanicznych. Żołnierzom zaczynała także kończyć się amunicja do broni osobistej. Obie kompanie piechoty wycofały się ze wzgórza, odchodząc na południe. Pozostał tam tylko 2. pluton 9. kompanii, który od początku bitwy osłaniał pozycje artylerii.

Grupa ta została otoczona w miejscu, w którym miał później powstać kościół nagrobny, a obecnie znajduje się Cmentarz Wojenny w Dytiatynie. Najwyższym stopniem, żywym żołnierzem obecnym jeszcze na wzgórzu był wtedy kpt. Antonii Zając, dowódca 4. baterii. On przeszedł do historii jako dowódca obrony tej ostatniej reduty. Bolszewicy, zmęczeni po całym dniu nieustannej walki, kilkakrotnie krzykiem wzywali Polaków do poddania się. Ci jednak, wiedząc, że ich opór pozwala osłonić odwrót wycofujących się kolegów, zdecydowali się kontynuować walkę do końca.

Nigdy się już nie dowiemy, jaki był jej dokładny przebieg, bo nikt po stronie polskiej jej nie przeżył, a relacje strony sowieckiej się nie zachowały. Możemy domyślać się niektórych szczegółów starcia jedynie na podstawie oględzin pola bitwy dokonanych następnego dnia. Prawdopodobnie kpt. Zając i walczący obok niego ppor. Wątroba zabili osobiście kilku bolszewików z bliskiej odległości, bo niektóre ciała poległych wrogów nosiły ślady trafienia w twarz z amunicji pistoletowej, a w tamtym czasie tylko oficerowie nosili broń krótką. Obaj zostali zarąbali szablami. Po ich śmierci ostatni żywy oficer na wzgórzu, ppor. Świebocki, zginął z karabinem w ręce, który zabrał poległemu wcześniej szeregowcowi. Nie mając już żadnej amunicji, Polacy bronili się bagnetami, łopatkami saperskimi, a nawet kamieniami i gołymi pięściami. Przed zachodem słońca wszyscy zginęli.

Po zapadnięciu zmroku bolszewicy ograbiali ciała, a często rozbierali je do naga i bestialsko okaleczali. Rannych dobijano. Niektórzy wykrwawiali się do rana następnego dnia.

 

Następstwa
W bitwie pod Dytiatynem zginęło 97 polskich żołnierzy, a 86 zostało rannych. Straty sowieckie są nieznane, ale na pewno wysokie. Pomimo taktycznego niepowodzenia i ciężkich strat poniesionych przez polskie oddziały na wzgórzu 385, opór obrońców Dytiatyna miał znaczenie zarówno na poziomie taktycznym, jak i operacyjnym. Polacy zatrzymali siły sowieckie na cały dzień, osłaniając skrzydło polskiej XVI Brygady Piechoty oraz operującą na południu ukraińską Dywizję Jazdy. Gdyby obrońcy Dytiatyna nie wytrzymali, bolszewicy zniszczyliby te siły, co zagroziłoby całemu południowemu odcinkowi frontu polsko-bolszewickiego. Nie można wykluczyć, że taka sytuacja zmieniłaby przebieg nie tylko kampanii na południu, ale nawet całej wojny.

Wskutek opóźnienia w marszu i wyczerpania całodzienną bitwą czerwonoarmiści nie kontynuowali pościgu za Polakami na południe z Dytiatyna, lecz zgodnie z początkowym planem wycofali się na wschód. Już następnego dnia pole bitwy zostało ponownie zajęte przez oddziały 13 Pułku nadchodzące z zachodu. Mimo to, dzień po bitwie kpt. Gabryś stracił dowództwo nad pułkiem za poniesioną porażkę i wytracenie batalionu oraz artylerii pod Dytiatynem. Z jednej strony faktycznie popełnił on szereg błędów w sztuce wojennej: dysponując zbyt małymi siłami, próbował walczyć w dwóch miejscach jednocześnie i nie dostosował swoich działań do zmieniającej się sytuacji na polu bitwy. Uparcie dążył do rygorystycznej realizacji celów operacyjnych zgodnie z raz przyjętym planem, nie wykazując elastyczności, umiejętności przewidywania i zmieniania priorytetów, które powinny charakteryzować dobrego dowódcę polowego. Z drugiej strony do bitwy pod Dytiatynem doprowadził tragiczny przypadek i niekorzystny dla Polaków obrót zdarzeń, przez który atakujące wojska zderzyły się z wycofującą się z innego sektoru frontu jednostką bolszewicką, której nie powinno tam być.

Porażka pod Dytiatynem i dymisja ze stanowiska dowódcy 13 Pułku Piechoty źle wpłynęły na dalszy przebieg kariery wojskowej Gabrysia. Za udział w całej wojnie polsko-bolszewickiej otrzymał tylko Medal Niepodległości, choć jego koledzy dowodzący pułkami wyszli z niej obwieszeni Krzyżami Walecznych i Virtuti Militari. Co prawda dwa lata później awansował na majora, ale przez większość okresu międzywojennego sprawował głównie stanowiska szkoleniowe i administracyjne, w dodatku często w małych miejscowościach, które weterani dwóch wojen, tacy jak Gabryś, uważali za miejsce zesłania. Ponownie objął on dowództwo nad pułkiem dopiero w 1939 roku. Wraz ze swoją nową jednostką, 52 Pułkiem Piechoty Strzelców Kresowych ze Złoczowa, już jako podpułkownik walczył w kampanii wrześniowej przeciwko swoim dawnym wrogom. Wzięty do niewoli przez Armię Czerwoną został wysłany do obozu jenieckiego w Starobielsku, skąd w kwietniu 1940 roku NKWD wywiozło go do Bykowni pod Charkowem i rozstrzelało.

 

Pamięć
Bitwa pod Dytiatynem od razu obrosła legendą. Przez cały okres międzywojenny jej historia była propagowana jako symbol bohaterstwa polskich żołnierzy w walce z bolszewickim najeźdźcą, podobnie jak stoczona miesiąc wcześniej bitwa pod Zadwórzem, w której 330 ochotników pod dowództwem kpt. Bolesława Zajączkowskiego opóźniło ofensywę bolszewików na Lwów. W czasach II Rzeczpospolitej Dytiatyn był jednak bardziej znany.

Naczelnik Państwa marsz. Józef Piłsudski osobiście nadał 4. baterii 8 Brygady Artylerii, która broniła się do końca na wzgórzu 385, tytuł Baterii Śmierci, a nazwę DYTIATYN wyryto na jednej z kolumn otaczających Grób Nieznanego Żołnierza w Warszawie. Za tę niewielką w skali całej wojny bitwę nadano aż 17 Krzyży Srebrnych Orderu Virtuti Militari, wszystkie pośmiertnie. Ponadto 11 oficerów i 41 szeregowych piechoty otrzymało Krzyże Walecznych. Na miejscu bitwy, dokładnie w miejscu, gdzie walczyła Bateria Śmierci i gdzie pochowano poległych w braterskiej mogile, wybudowano kościół nagrobny pod wezwaniem św. Teresy, przy którym dwa razy w roku: w święto narodowe 3 maja i w rocznicę bitwy 16 września organizowano uroczyste obchody i odprawiano Msze Święte z udziałem wojska, urzędników państwowych, weteranów, rodzin poległych oraz miejscowej ludności.

Po II wojnie światowej i utracie Kresów Wschodnich przez Polskę kościół cmentarny został zniszczony przez władze sowieckie, a Cmentarz Wojenny w Dytiatynie odbudowano dopiero w 2015 roku. Obecnie trudno oprzeć się wrażeniu, że temat bitwy dytiatyńskiej pozostaje w znacznym stopniu zapomniany, pomimo prób przywrócenia go do powszechnej świadomości Polaków. Niejako w jego miejsce znacznie bardziej znana stała się bitwa pod Zadwórzem.

 

Oceny
Po 1989 roku powstała tylko jedna, niewielka książeczka na temat bitwy pod Dytiatynem, autorstwa historyka i dawnego działacza opozycyjnego Janusza Odziemkowskiego, specjalisty w temacie wojny polsko-bolszewickiej. Według niego o porażce wojsk polskich przesądziły dwa czynniki: euforia po niedawno wygranej Bitwie Warszawskiej, która sprawiła, że bolszewików uważano już za pokonanych, podczas gdy na południu ich wojska nie zostały jednak jeszcze rozbite i wciąż stanowiły poważne zagrożenie, a także błąd w dowodzeniu kpt. Gabrysia, polegający na niedocenieniu potencjału sił przeciwnika. Odziemkowski docenia znacznie bitwy i uważa, że miała ona kluczowe znaczenie dla utrzymana planowanego przebiegu kampanii jesiennej 1920 roku na południu.

Inne zdanie na temat bitwy pod Dytiatynem ma historyk wojskowości i emerytowany pułkownik Wojska Polskiego Lech Wyszczelski. W swojej monumentalnej monografii pt. Wojna polsko-rosyjska 1919-1920 wyraża on opinię, że starcie jako takie nie miało większego znaczenia w skali całego frontu, a swoją „popularność” zawdzięcza głównie mitologizacji z czasów II Rzeczpospolitej.

Na uroczystościach o charakterze religijnym bardzo często podkreśla się chrześcijański wymiar poświęcenia poniesionego przez ostatnich obrońców wzgórza 385. „Bateria Śmierci”, nawet nie mogąc już się wycofać po całkowitym okrążeniu jej pozycji, mogła przecież po prostu się poddać. Żołnierze kpt. Zająca wybrali jednak śmierć zamiast możliwości przeżycia w niewoli, bo wiedzieli, że każda chwila ich oporu wiąże walką siły bolszewickie i utrudnia im ściganie wycofujących się na południe polskich oddziałów. Postąpili zatem zgodnie z ewangelicznym nakazem: „To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15, 12-13).

Niezależnie od ocen, bitwa pod Dytiatynem jako jedna z zaledwie kilku w historii Polski (pięciu lub sześciu w zależności od opracowań) zyskała miano Polskich Termopil. Tym terminem określa się starcia, które charakteryzowały się ogromną dysproporcją sił na korzyść przeciwnika i niezłomną postawą obrońców walczących do ostatniego człowieka. Są one porównywane do bitwy stoczonej przez Spartan ze starożytnymi Persami w wąwozie termopilskim w 480 r. przed Chrystusem.

Z tą różnicą, że do Dytiatyna nigdy nie przyjechał żaden amerykański reżyser, aby zekranizować tę bitwę.

 

Bibliografia

  • Odziemkowski Janusz, Dytiatyn 1920, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 1994, ISBN 83-11-08316-9;
  • Odziemkowski Janusz, Leksykon bitew polskich 1914 – 1920, Oficyna Wydawnicza „Ajaks”, Pruszków 1998. ISBN 83-85621-46-6;
  • Wyszczelski Lech, Wojna polsko-rosyjska 1919-1920, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2010, ISBN 978-83-111-3955-8;
  • Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań 2014, ISBN 978-83-7014-712-9.

Marcin Więckowski

 

 

Prace budowlano-remontowe na Polskim Cmentarzu Wojennym w Dytiatynie

W trakcie całorocznej opieki na Cmentarzu Wojennym w Dytiatynie w 2020 roku wykonano również niezbędne prace remontowe poprawiające i zabezpieczające stan Cmentarza. Wykonano odnowienie murków przy wejściu na Cmentarz wraz z ich odwodnieniem oraz remont kostki brukowej na stopniach podejścia do mogiły. Wykonanie tych prac było niezbędne do utrzymania dobrego wizerunku oraz stanu technicznego Cmentarza, a także pozwoliło na organizację uroczystych obchodów 100-lecia bitwy pod Dytiatynem.

 

Przed wykonaniem prac remontowych:

 

W trakcie prac remontowych:

 

Po zakończeniu prac remontowych: