Zamiast rozgrzanego piasku – błoto, w miejsce stroju kąpielowego – ubranie robocze, a zamiast godzin wylegiwania się na plaży – praca w lipcowym skwarze. Niektórzy ludzie „dziwnie” spędzają wakacje. Ale po powrocie wszyscy są zgodni co do jednego: że nie zamieniliby tego wyjazdu na żaden nadmorski kurort.
Szesnastu młodych ludzi idących przez środek wsi z łopatami, sekatorami i kosiarkami spalinowymi musi wzbudzać żywe zainteresowanie miejscowych. To dość niecodzienny widok w małej miejscowości, gdzie wszyscy wszystkich znają. Jednak część mieszkańców już rozpoznaje tę garstkę zapaleńców.
Krakowska Fundacja Brat Słońce wysyła wolontariuszy na Ukrainę od 2012 r. Ich celem jest aktywny udział we Franciszkańskim Spotkaniu Młodych oraz opieka nad zaniedbanymi polskimi grobami na kresowych cmentarzach. W miejscach, gdzie nie ma zwartych skupisk mniejszości polskiej, na ogół popadają one w zapomnienie i niszczeją. Niektóre porasta już las.
Na szczęście, jak śpiewał Czesław Niemen – sam kresowiak z pochodzenia – „ludzi dobrej woli jest więcej”. Dzięki mrówczej pracy tysięcy wolontariuszy z różnych organizacji w ciągu ostatniej dekady udało się ocalić ponad 120 cmentarzy na Kresach. Pośród nich jeden szczególny, w Bołszowcach.
Historia, która się nie skończyła
Bołszowce to dziś zwykła wieś w rejonie halickim obwodu iwano-frankiwskiego, licząca oficjalnie ok. 2 tys. mieszkańców. Miejscowość przedstawia dość ponury obraz współczesnej ukraińskiej prowincji. Nie ma tu pracy, okolica się nie rozwija. Młodzi wyjechali do Polski, więc na ulicach prawie nie spotyka się dzieci ani kobiet w ciąży. Zostali głównie emeryci oraz ci, którym nie poszczęściło się w życiu. Ale nie zawsze sytuacja wyglądała w ten sposób. O. Bronisław Staworowski, franciszkanin, koordynator Wolontariatu dla Kresów mówi: „Bołszowce były kiedyś dla Lwowa i Stanisławowa tym, czym dla Krakowa jest Kalwaria Zebrzydowska, a dla Rzeszowa i Przemyśla Kalwaria Pacławska. To niegdyś jedno z najznamienitszych sanktuariów na Kresach, przyciągające pielgrzymów z całej Galicji”.
Późnobarokowe Sanktuarium Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny w Bołszowcach powstało w 1624 r. z inicjatywy hetmana Marcina Kazanowskiego, który sam spoczął w tutejszej krypcie. Jest to jeden z najstarszych zabytków architektury sakralnej w tej części Kresów i przez trzysta lat zasłynął jako cel niezliczonych pielgrzymek oraz miejsce dokonania się wielu cudów. Przetrwał najazdy tatarskie, wojny szwedzkie i kozackie oraz wszelkie utrudnienia związane z polityką zaborcy. Jednak czasy świetności Bołszowiec definitywnie zakończyła II wojna światowa. Kolektywizacja rolnictwa z okresu pierwszej okupacji sowieckiej zniszczyła oddolną przedsiębiorczość i ludzkie zaangażowanie. Niemcy wymordowali miejscowych Żydów. Później ukraińscy nacjonaliści zabili ponad 90 Polaków. Pułk policyjny w niemieckich mundurach odpowiedział akcją odwetową, zginęło 280 Ukraińców. W obłędzie mordu i nienawiści nie zauważono, kto na tym wszystkim jako jedyny skorzystał. Po drugim wejściu Sowietów pod koniec wojny tych Polaków, którzy wcześniej nie zostali zabici albo zmuszeni do ucieczki, wywieziono na Ziemie Odzyskane, a Sanktuarium w Bołszowcach popadło w ruinę. Komuniści urządzili w kościele stajnię, a w zabudowaniach klasztornych budynek administracyjny, jedno z pomieszczeń zamieniając w szalety dla pracowników.
Dopiero w 2001 r. bryłę Sanktuarium zwrócono franciszkanom, zaś kilka lat później rozpoczęła się jego odbudowa, finansowana głównie z budżetu Senatu RP oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Dzięki temu, że od 15 lat w Bołszowcach każdego roku w lipcu organizuje się Franciszkańskie Spotkanie Młodych, angażując w nie młodzież z całej południowo-zachodniej Ukrainy, do tego miejsca wraz z pielgrzymami zaczyna powoli wracać życie i nadzieja.
Wyciągnięci z zapomnienia
Oddzielną historię opowiada cmentarz w Bołszowcach, oddalony o 1,5 km od Sanktuarium. Najstarsze zachowane nagrobki pochodzą z połowy XIX w. Kolejne pochówki pokazują epokowy przekrój właścicieli tych terenów: leżą tu ramię przy ramieniu polski oficer kawalerii, młoda szlachcianka zmarła na suchoty, politruk Armii Czerwonej poległy w wojnie z Finlandią, dowódca oddziału UPA, powojenny sowiecki wojskowy wraz z żoną, ochroniarz zastrzelony przez mafiosów w latach 90. i wreszcie żołnierz Sił Zbrojnych Ukrainy poległy rok temu w Donbasie w walce z rosyjskim agresorem.
Podobnie jak zabudowania klasztorne i Sanktuarium, po wojnie polska część cmentarza popadła w ruinę. Pani Oksana Semenczuk, mieszkanka pierwszego domu za ogrodzeniem, u której chowamy narzędzia, mówi: „Zanim zaczęliście tu przyjeżdżać, na cmentarzu dosłownie rosły drzewa. Pierwsza ekipa wycinała lasek, wykopywała korzenie… czego oni tu nie robili. Rok po roku doprowadzacie to miejsce do normalności”.
W tegorocznej edycji (9-20 lipca) nie wycinamy już drzew, ale wykonujemy inne niezbędne prace: kosimy trawę, wyrównujemy teren, czyścimy nagrobki, malujemy żelazne opłotki. Nie pytamy, dlaczego miejscowa ludność nie zaangażuje się w ratowanie cmentarza. To jedno z pytań, których się tu nie zadaje. Jesteśmy wdzięczni za codzienną życzliwość i możliwość przechowania narzędzi u sąsiadów. Już to jest dla nas ważnym gestem i świadectwem zmieniających się czasów. Przez cały projekt nie słyszymy od miejscowych ani jednego przykrego komentarza. Czasami podchodzą zagadać, dzielą się zasłyszanymi historiami na temat pochowanych w tym miejscu ludzi. Innym razem sami biorą kosiarki spalinowe i wykaszają trawę wokół ukraińskich grobów, może idąc za naszym przykładem.
Trudno oszacować, jak wielu leży tutaj Polaków. Na mapie przygotowanej przez uczestników poprzednich edycji mamy oznaczone 32 groby, ale w trakcie prac odkrywamy kolejne, niedostrzeżone przez poprzedników. Nikt nie wie, ile jeszcze tajemnic skrywa bołszowiecka nekropolia, zwłaszcza że niektóre nagrobki próbuje zabrać pod ziemię, w wieczną niepamięć. W ciągu tygodnia spędzonego na cmentarzu udaje się nam odkopać sześć pomników i postawić je do pionu. A nikt z nas nie może dać gwarancji, że to ostatnie.
Nieplanowana akcja
Prace na cmentarzu przerywa nam rozpoczęcie Franciszkańskiego Spotkania Młodych. Do maleńkich Bołszowiec ściągają pielgrzymki ze Lwowa, Tarnopola oraz Iwano-Frankiwska (dawnego Stanisławowa). To próba reanimacji niegdyś bogato praktykowanego zwyczaju pielgrzymowania, obecnego na tych ziemiach zarówno w tradycji polskiej, jak i ukraińskiej, później bezwzględnie tępionego przez władze sowieckie. Ważną rolę odgrywa także chęć przynajmniej częściowego przywrócenia dawnej chwały bołszowieckiego Sanktuarium. W kolejnych dniach nasze zadania koncentrują się na obsłudze pielgrzymów, głównie przy wydawaniu posiłków.
To nie oznacza jednak końca pracy fizycznej. Dzień przed wyjazdem zostajemy poproszeni o udział w jednodniowej akcji, która zrodziła się w myślach tutejszego franciszkanina, o. Mariana Melnyczuka. Rzecz idzie o ruiny kościoła w sąsiedniej wsi, Kąkolnikach. Z początku trudno uwierzyć, że w porośniętych mchem i małymi brzózkami murach mieściła się w XVII w. letnia rezydencja arcybiskupa lwowskiego. Kiedy wybijamy w chaszczach pierwszą ścieżkę od drogi do kościoła, o. Marian przyprowadza pielgrzymów z Bołszowiec. W czasie krótkiej przerwy w pracy jesteśmy świadkami, jak kapłan przemawia do nich, siedzących w półkolu: „Nie rozumiem, dlaczego w tej samej wsi w jednej świątyni mieszka Bóg, a w drugiej rosną drzewa. Może nie wierzycie, ale piętnaście lat temu Bołszowce wyglądały tak samo. Ten zrujnowany kościół – to jest obraz naszej duszy, której pozwoliliśmy się zachwaścić”..
O. Marian daje tylko znak. Pielgrzymi biorą do ręki narzędzia. Franciszkanie zdejmują habity i piłami łańcuchowymi ścinają drzewa. Sercanki noszą gałęzie większe od nich samych. Dzieci oraz nastolatki sprzątają kościół w środku, wynosząc z niego kupy gruzu i śmieci. Polacy i Ukraińcy pracują ramię w ramię; przy nieprzewidywalnej kresowej pogodzie, raz w spiekocie, a raz w strugach deszczu; porozumiewając się, jak kto potrafi: jeden próbuje językiem sąsiada, drugi jakąś nieskodyfikowaną mieszanką językową, trzeci na migi. I wszyscy wszystkich rozumieją, jakby dzielące nas różnice w ogóle nie istniały. Teren przykościelny zostaje oczyszczony z drzew, a wnętrze świątyni wysprzątane. W kościele odmawiamy krótką modlitwę, pierwszą w tym miejscu od kilkudziesięciu lat. Ukraińska studentka, Tatiana Horonżuk odczytuje Apel chrześcijańskiej młodzieży Ukrainy do miejscowych władz w sprawie odbudowy kościoła: „Błagamy was, nie dopuśćcie, aby kościół nadal popadał w ruinę, cierpiąc od ludzkiego wandalizmu i świecił pustkami. Pamiętajmy, że brak szacunku dla świętego miejsca i nasza bezczynność nie przynoszą pożytku sprawie odrodzenia się Ukrainy, bo «kto wierny w małych rzeczach, nad wielkimi będzie postawiony»”.
O. Marian kończy słowami: „Odbudowaliśmy Bołszowce, odbudujemy i Kąkolniki! Razem możemy wszystko!”. Ukraińcy wiwatują, Polacy płaczą ze szczęścia. Komu dane było uczestniczyć w akcji w Kąkolnikach, ten już nigdy nie zwątpi, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.
–
Tekst: Marcin Więckowski – Wolontariusz Wolontariatu dla Kresów 2018.
Fotografie: Piotr Mazur – Wolontariusz Wolontariatu dla Kresów 2018.